Przez ostatnie kilka miesięcy permanentnej absencji blogowej
jakoś nie potrafiłem się zmusić do podjęcia jakichkolwiek czynności
zmierzających do naskrobania kilku linijek tekstu traktującego o czymkolwiek
związanym z motoryzacją. Żeby nie skłamać – zabierałem się do napisania
jakiegokolwiek tekstu chyba z pięćdziesiąt osiem razy i za każdym z nich z
pisania wychodziło tyle efektu co z sankcji nałożonych na Ruskich.
Olśniło mnie dzisiaj – kiedy przeglądałem galerię moich
zdjęć z profilu Race’N’Roll na instagramie! Przecież warto poruszyć temat
armatury! To temat bardzo mało „race” ale nadal bardzo motocyklowy i chyba
nawet dużo bardziej niż do tej pory myślałem.
Wszystko zaczęło się od fascynacji bobberami. Kliknięty na
facebooku like dla Motocultury 7, potem podglądanie projektów chłopaków z
Motors Work i mniej lub bardziej sprecyzowany plan budowy bobbera zaiskrzył
gdzieś w otchłani nicości organu, na który z uporem maniaka od już kilkunastu
lat wciskam kask. Od tamtego czasu zacząłem się też zastanawiać jak to jest
jeździć chopperem. Do tej pory faceci na chopperach kojarzyli mi się wyłącznie
z przedstawicielami grupy szerzej znanej jako Precle, wiecie – skóry, sakwy,
frędzle i podgrzewane manetki a na szczycie tej piramidy zielone odblaskowe
kamizelki! Aż tu nagle pewnej soboty rano (choć dla mnie tak naprawdę to był
nadal bardzo późno zakończony piątek) budzi mnie okrutny dźwięk telefonu.
Patrzę – MMS. Otwieram. Na zdjęciu armatura błyszcząca tak, że nawet Villeroy&Boch
chowają się po kiblach ze wstydu.
Tego dnia wieczorem w domu zagościł Boulevard w wersji C50T,
czyli posiadający wszystko to co obrzydzało mnie w chopperach – wysoką szybę,
wywrotkę chromu, sakwy i jeszcze te białe opony! Miałem w życiu już wiele
wyobrażeń swojego garażu marzeń i w żadnym z nich jego elementem nie było takie
paskudztwo jak C50T. No ale stało się, kijem Wisły nie zawrócisz. Stoi to niech
sobie stoi w spokoju.
Akurat w weekend kiedy do garażu wjechało to coś ja
pozostawałem na stołecznym wygnaniu i nawet mnie za bardzo nie korciło, żeby
obejrzeć paskudę z bliska, a tym bardziej się nią przejechać.
Taaaa… a w następny weekend pogrzałem do domu jak narwany
żeby zobaczyć co to stoi, jak to stoi i jak się tym jeździ!
Nie chcę tutaj smęcić o skuteczności hamulców czy polifonii
wydobywającej się z dwucylindrowej widlastej (tylko!) osiemsetki. Choć tak
między Bogiem a prawdą motocykl wyłącznie spowalnia – o awaryjnym hamowaniu nie
ma mowy. Jak rozpędzisz krowę do 140 i zechcesz wyhamować w miarę rozsądnym
czasie to sorry ale ni hu hu. Walisz z impetem prosto w dupsko Poloneza,
którego kierowca Wiesław tudzież Hendryk właśnie postanowił ostro zahamować bo
jego -4 dioptrie w lewym oku w ostatniej chwili dostrzegły światło stopu w
samochodzie z przodu. Sytuacja jest oczywiście czysto wyimaginowana i chyba
niemożliwa. Bo krową najfajniej jeździ się przy 90km/h, a przy tej prędkości
hamulce są całkiem ok. Nie urywają dupska ale z 9 dych na szafie na upartego
idzie wyhamować butami, więc jest całkiem bezpiecznie. Dziwne jest też to, że
Zuźka ma szybę wielkości lustra potrzebnego do ogarnięcia Magdy Gessler o
wzroście Prokopa, a mimo to powyżej setki wieje jak cholera. Nie umiem tego
racjonalnie wytłumaczyć ale z chopperami już tak jest. Nie musi być racjonalny
i wyważony, musi po prostu być i dawać radochę. No i nigdy wcześniej nie
powiedziałbym, że to napiszę. Więcej – dałbym się pokroić i posolić,
wychłostać, łamać kołem i biegać na bosaka po zardzewiałych gwoździach, żeby
tylko nie przyznać, że choppery są fajne. Bo nigdy nie były - dopóki się na
krowie nie przejechałem.
Dzięki niej zrozumiałem, że w motocyklach to nie zawsze
prędkość, ryzyko i adrenalina dają frajdę. Czasem wystarczy t-shirt zamiast
kombinezonu, orzech i ciemne okulary zamiast integralna i pyrkanie 70-80 km/h
po to żeby zostawić cały świat za sobą, oderwać się od słupków w pracy,
brudnych naczyń w zlewie i raty kredytu a poczuć coś mega fajnego. Nie wiem
nawet co to jest. Bo kiedy jeździłem na jednym kole skuterkiem frajdę dawały mi
skillsy, kiedy latałem w terenie jarałem się tym, że nie ograniczają mnie
narzucone trasy, drogi, wytyczone szlaki tylko mogę jechać wprost i w większości
przypadków nic nie było w stanie stanąć temu na przeszkodzie. Do tego kilka
sekund w powietrzu podczas lotów na torze było mistrzem wolności. Motocykle
szosowe pozwalają poczuć prędkość, igrać na cienkiej granicy gdzieś pomiędzy
strachem, umiejętnościami i chęcią przełamywania granic. A taki chopper? Nie
daje Ci nic z tego co napisałem powyżej. Ale daje Ci wolność, taką której nie
poczujesz na żadnym innym motocyklu. I to jest właśnie esencją armatury! Nie
musisz być mistrzem schodzenia w zakręty, nie musisz umieć zamiatać dupskiem po
bandzie – a i tak kiedy dosiadasz swojego sprzęta masz banana na gębie od ucha
do ucha.
Wiecie co? To naprawdę mistrz uczucie kiedy wsiadasz na
moto, rozkładasz spacerówki i rozwalony jak żaba na liściu w mięciutkim fotelu
z oparciem nakręcasz kolejne kilometry jarając się piękną pogodą i niekończącą
się nitką asfaltu przed Tobą. Na żadnym innym moto chillout nie był tak przyjemny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz