Wiecie skąd wzięła się moja przygoda z szosowymi motocyklami?
Miałem za mało czasu żeby pakować motocykl na busa, jechać do miejsca docelowego, rozpakowywać sprzęt, przebierać się, jeździć, znowu pakować i tak w kółko.
Dlatego sprzedałem crossówkę.
Chociaż skubana dawała mi mnóstwo frajdy.
Niestety w Warszawie nie mam zbyt wielkich możliwości serwisowania motocykla na własną rękę bo miejsce parkingowe nie poraża rozmiarem a światło w hali garażowej na czujnik ruchu skutecznie zniechęca do operacji na otwartym gaźniku. Dlatego sprzedałem crossówkę i kupiłem coś co z założenia miało jeździć od pierwszego nacisnięcia guzika rozrusznika, nie martwić właściciela wymianą tłoka i rozkoszować tą w miarę bezobsługową stroną eksploatacji motocykla. Takim sposobem w garażu pojawił się Zet.
Skubaniec do tej pory robił to wszystko o czym pisałem wyżej. Odpalał, jeździł, fajnie przyspieszał, nie potrzebował zbyt wiele uwagi żeby odpłacić się poprawną pracą silnika, zawieszenia i tej całej połączonej śrubkami i przewodami reszty. Tylko, że to przyspieszanie w mieście to jakiś dziwne - bo im mocniej odkręcisz manetkę tym szybciej i mocniej musisz wcisnąć klamkę hebla - bo znowu to cholerne czerwone! Nie złożysz się w zakręt z położeniem nacisku na właściwy apex bo sam nie wiesz czy na szczycie zakrętu nie czeka na Ciebie żwirek, muchomorek albo rozjechany kot a za zakrętem nie czai się Pan Stanisław w Dacii Logan, który pod przykrywką siwego emeryta z ukontentowaniem ścina zakręty w celu eksterminacji motocyklistów.
Chciałem zrobić coś innego. Tata namówił mnie na wyjazd na zlot do Ustrzyk. Pomimo całego niesamowitego klimatu zlotu, parady nad zaporę (właściciele zabytków, którzy wjechaliście tam na krzywy ryj dzięki czemu nas nie wpuszczono - walcie się gnojki!) i ciorania bieszczadzkich zakrętów po całkiem niezłej jakości drogach, niestety okazał się, że Zet średnio nadaje się do turystyki. Nie współpracował z moim tyłkiem przez co trzeba było robić postoje co 110 km bo już nie dawałem rady jechać na tej desce.
W ubiegłym tygodniu korzystając z wolnego tygodnia postanowiłem zrobić coś, czego do tej pory nie robiłem na "dorosłych" motocyklach, czyli zabrać Zeta na tor do Radomia. Ze względów komfortu i bezpieczeństwa zapakowałem moto na dostawczaka, wrzuciłem wszystkie mogące przydać się graty i...
... i poczułem to coś! To samo uczucie jakie towarzyszyło mi gdy wrzucałem crossówkę na busa, jechałem na tor albo pod las gdzie ustawialiśmy się z kumplami i robiliśmy z motocyklami te wszystkie fajne rzeczy, które wymagały od nas poświęcenia, trudu, szlifowania techniki ale dawały frajdę, której nie można pomylić z niczym innym!
Wiedziałem, że to będzie fajny dzień!
Na miejscu rozpakowałem graty, wjechałem do depo - dostałem od chłopaków kilka wskazówek co do zasad na torze i pojechałem. Na pierwszych kilku kółkach zastanawiałem się co ja tutaj robię, przecież Zet wcale nie umie jeździć po torze, o mnie nawet nie wspominając.
Po kilku godzinach wyjechałem z toru z doszczętnie zdartymi sliderami w butach. Niestety konstrukcja zeta nie pozwoliła złożyć się tak żeby ciorać zakręty kolanem. Wcześniej niż kolano zaczynały ciorać podnóżki i właśnie buty.
Ten wyjazd na tor coś mi uświadomił. Prawdziwa zabawa jest tylko wtedy kiedy musisz coś poświęcić i kiedy chcesz dać z siebie więcej niż przeciętny Pan Kowalski. Jeden dzień na torze, pomimo całej tej zabawy z pakowaniem, rozpakowywaniem, 200km w jedną strone, był warty więcej niż te wszystkie pseudo przejażdżki po mieście razem wzięte! Poza frajdą dał coś jeszcze. Pojęcie o umiejętnościach jazdy zweryfikowanych dopiero w odpowiednich warunkach.
Jaram się na maxa! Mam nadzieję, że pocioramy Radom jeszcze w tym sezonie!
A jeśli chcesz poczuć choćby namiastkę torowego klimatu, zapraszam na kółko po torze. Kliknij play na filmie poniżej i uważaj na przycieranie w zakręcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz